DOMINIK OMIOTEK MISTRZEM ŚWIATA MASTERS 2017 !!!

Zapraszamy do przeczytania relacji ze zwycięskiego wyścigu podczas Mistrzostw Świata Masters w St. Johann 2017. Relacja samego Mistrza, Dominik Omiotek.

O Mistrzostwach Świata w St. Johann pierwsze opowieści słyszałem już jakieś 20lat temu, kiedy jako małe dziecko jeździłem z tatą do sklepu Krzysztofa Sujki, gdzie spotykali się wszyscy najlepsi mastersi łódzkiego regionu. Kilka lat później Ci sami ludzie urywali mnie z koła na rancie i uczyli kolarstwa. Podziwiałem ich, to jak jeżdżą, podziwiałem piękne rowery. Wszystko to było nieosiągalne, ani pierwsze na świecie karbonowe ramy, koła, ani forma, ani medale. Wtedy chyba pierwszy raz zacząłem marzyć o tym żeby wygrać w St. Johann.
W tym roku, kiedy stałem się pełnoprawnym mastersem, chciałem zrobić wszystko aby usłyszeć mazurka granego dla mnie a na maszcie zobaczyć polską flagę. Wszystkie moje przygotowania ułożyłem pod tą właśnie imprezę. Plan treningowy, dietę, wyjazdy treningowe. Nic innego mnie nie interesowało, żadna inna impreza. O moich planach nie mówiłem głośnio również po to aby samemu nie robić sobie niepotrzebnego ciśnienia.
Wyścig prawie przegrałem sam ze sobą zanim go zacząłem, kiedy zobaczyłem na liście startowej z kim przyjdzie mi się ścigać. Moje zrezygnowanie powiększyło się po starcie w wyścigu pucharowym rozgrywanym na tydzień przed mistrzostwami w którym byłem czwarty. Kiedy znalazłem się w drugiej dwójce wraz Bobbym Lea, trzykrotnym olimpijczykiem, który jeszcze rok temu, zamiast ścigać się z masterasami, walczył o medale na olimpiadzie w Rio, cierpiałem jak jeszcze nigdy. Przed mistrzostwami nie myślałem o tym jak wygrać tylko jak utrzymać koło takim zawodnikom. Moi koledzy oczywiście mówili mi że dam radę, że każdego da się zmęczyć itp. Ale wiecie jak to jest.
Nie pamiętam kiedy byłem tak zrezygnowany jeszcze przed startem. Na szczęście głowa puściła w momencie kiedy wpiąłem się na starcie w pedały. Pierwsze kilkanaście km tempo było tak wolne że myślałem że zasnę – średnia chyba poniżej 30 km/h. Kiedy niemrawo zaczęły się jakieś skoki zboczyłem że Amerykanin, w ogóle nie reaguje. „Pewny siebie” – pomyślałem. No tak, w końcu torowiec zawsze da rade przeskoczyć w ostatniej chwili. Jedyną szansę jaką widziałem to zmęczyć siebie i rywali na dystansie. Na 25 km, po serii skoków jechałem kilkadziesiąt metrów przed grupą; przeskoczył do mnie Lea, i od razu wyszedł na zmianę. Krzyknąłem do niego tylko „Go go go”. Chwile później już tego żałowałem. Zrozumiałem wszystkie definicje typu „iść w trupa” „na wyrzyganie”, „do odcięcia”. Na szczęście wytrzymałem. Doskoczył do nas jeszcze Włoch i tak oto ukształtował się odjazd. Ja, Amerykanin Bobby Lea i Włoch Andrea Martinelli. Na zmianach dawałem z siebie więcej niż mogłem, podobnie jak i Bobby a Włoch jak to Włoch – nie wiadomo – udaje czy jest słabszy. No ale nic stwierdziłem że tym problemem zajmę się później. W połowie wyścigu mieliśmy 2 min przewagi i wtedy zacząłem planowanie jak zgubić Włocha, bo oczywiście do mojej głowy nie dochodziła myśl że wygram z Olimpijczykiem. Na ostatniej rundzie, na najcięższym podjeździe, nie udało się odczepić Włocha co mnie zmartwiło. Dlatego na kolejnej górce pobiłem wszystkie swoje rekordy w osiąganym tętnie. 500m do szczytu Włoch jedzie, 300m jedzie, 200m puścił. 30 km do mety jedziemy we dwóch – mam srebro no i w sumie jestem zadowolony. Współpracując mocno z moim towarzyszem pomyślałem że nie mogę od tak dać mu za darmo tego zwycięstwa. Wymyśliłem sobie zatem że będę walczyć i skokami „wyjadę się do spodu”, żeby nie dostał koszulki Mistrza tak łatwo. Na 4 km do mety skoczyłem, popatrzyłem na niego…. nawet się nie podniósł. Byłem tak zdziwiony, że nie wiedziałem czy jechać, czy czekać, co robić dalej. Wielu rzeczy mogłem się spodziewać ale nie tego że się nawet nie podniesie i nie spróbuje do mnie dojechać. Myślałem że pewnie zaraz równym tempem dojdzie mnie. 10m 40m 100m przewaga rośnie. O ja pier….. „jadę po moją koszulkę, 4km nagrody”. Flagi na ostatniej prostej Żona, dzieci przyjaciele z roweru ci sami, którzy uczyli mnie kolarstwa. Wow udało się. Później już tylko mazurek i najpiękniejsza dekoracja jaką można sobie wyobrazić. Na mecie zapytałem Bobby-ego dlaczego nie pojechał za mną? Powiedział tylko że był już „kaput”.

I takie to było moje St. Johann 2017.